Trzeci album funeral doom/deathmetalowej załogi z Brazylii!
Mroczna Strefa:
Bywają w tym naszym świecie niespodzianki, jakich bym się nie spodziewał. Ci, którzy mnie znają lepiej, wiedzą, że fanem różnych odmian doom metalu jestem nie od dziś, ale o HELLLIGHT nie słyszałem do tej pory ani razu. Ich muzyka zatem była dla mnie niewiadomą, co było w pewien sposób atutem i zaletą, ale o tym przekonałem się dopiero po zapoznaniu z płytą, która rozmachem, świeżym podejściem do klasycznego ujęcia tematu i monumentalizmem bije na głowę większość płyt z tak zwanym epickim metalem. Dwaj muzycy tworzący ten zespół pochodzą z Brazylii, co też może być pewnym zaskoczeniem, bo jakoś próbuję sięgnąć pamięcią i jakoś nie przypominam sobie żadnej kapeli tego typu pochodzącej z tego południowoamerykańskiego kraju. A tu okazuje się, że ich znajomość tematu jest zaiste wyśmienita, bo nie dość, że nagrali materiał na własne ryzyko, to udało im się wykonać zadanie co najmniej bardzo dobrze. Można się doczepić, że to właśnie na wpół profesjonalne brzmienie nie oddaje w pełni ich możliwości, ale jeśli rozłożyć ten album na części pierwsze, to właśnie to jest pozytywem HELLLIGHT. Oto bowiem kompletnie nieznany większości fanom band w prosty i rzetelny sposób, przy dość skromnych w sumie środkach, potrafił połączyć funeralny klimat z godnym największych kapel upodobaniem do tworzenia wzniosłych form. Wystarczy wsłuchać się w nie tak znowu bogate partie gitary rytmicznej, by przekonać się, że nie o to na tym krążku chodzi. HELLLIGHT nie stawia na wirtuozerię, techniczne błyski i granie wyłącznie dla innych muzyków, a wręcz przeciwnie - oddaje hołd nie tak znowu pokomplikowanej, a jakże niesamowitej płycie TIAMAT - "Clouds" (słychać to głównie dzięki prostym, acz konkretnym riffom, akustycznym fragmentom i na wpół szeptanych wokalach), przefiltrowuje to przez powolny, ciężki funeral doom i dodaje do tego ekspresję godną najlepszych w epic metalu. To tak, jakby wtłoczyć w jeden format mocarne uderzenia MY DYING BRIDE czy THERGOTHON, atmosferyczność wspomnianego TIAMAT, lekkość zmagań z heavy metalowo - doom'ową formą SOLITUDE AETERNUS i bazę, na której EA czyni cuda w konwencji symphonic funeral doom. Wyobraźnia może dopowiedzieć więcej, ale wystarczy tu napomknąć o tym, że Brazylijczycy nie ograniczają się li tylko do kilkunastominutowych utworów zbudowanych na jednym czy dwóch motywach, ale potrafią wspomóc się czystymi wokalizami (oprócz tych growlowanych, szeptanych lub wyskrzeczanych), gitarowymi, charakterystycznymi dla klasycznego heavy solówkami, organowymi partiami i chórami, które skojarzą się tu i ówdzie z BATHORY. Czy to wystarczy, by zarekomendować tę płytę wszystkim wymagającym fanom potężnego, a przy tym epickiego grania? Chyba tak, choć oczywiście znajdą się tacy, co jedynie fukną i odrzekną, że partie pianina są na poziomie wprawek granych przez dzieci uczestniczące w zajęciach w ognisku muzycznym, a zagrane na gitarze motywy, włączając w to solówki, niebezpiecznie zahaczają o tak zwane "chodzenie po bandzie". Chciałoby się w tym momencie po prostu napisać, że cała siła "...And Then, the Light of Consciousness Became Hell...: opiera się na wzorcach sprzed co najmniej kilkunastu lat, zaś aranże są tak staroświeckie, że aż dziw, że ktoś w to zainwestował sporo grosza, ale po uważnym wysłuchaniu całości (i to koniecznie kilkukrotnie) istnieje duża szansa, że opinia tego czy owego odbiorcy zmieni się, i to na lepsze. Ja jednak jestem ostrożny w dawaniu tej muzie oceny wyższej niż 8 w skali na 10, a to tylko dlatego, że wierzę, iż stać ten zespół na dużo więcej. Po prostu to wiem, bo akurat w tej stylistyce nie odchodzi się ot tak do innej, bo mody czy czegoś tam jeszcze i chce się pozostawić po sobie coś rzeczywiście wartościowego.